— Trudno, więzienie to nie restauracja...-spokojnie odpowiedział Skarski.
— Niech pan uważa, bo przez taką filozofję może pan z głodu umrzeć — rzucił cierpką uwagę Tutnik.
Rozmowa między obu więźniami nie kleiła się. Zniechęcony do towarzystwa, Tutnik mierzył szybkiemi krokami celę, co chwila wspinał się na zydel i przez okno wyglądał na podwórze więzienne. Wik siedział pogrążony w swoich smutnych myślach. O godzinie dziesiątej usłyszał Skarski, że ktoś dobiera klucz do celi. Po chwili stanął w drzwiach klucznik, a za nim konwojent więzienny.
— Pana Wiktora Skarskiego wzywa prokurator — krótko zawiadomił klucznik.
Wika wyprowadzono na podwórze więzienne, poczem umieszczono go wraz z kilku innymi więźniami w karetce, której drzwi dokładnie zamknięto. Za pół godziny znalazł się Wik w pałacu Paca. Widząc schody i westybul sądowy, zawalony publicznością, Wik podniósł wysoko kołnierz palta tak, aby w nim schować twarz, kapelusz nacisnął głęboko na oczy, bał się bowiem, że w tem mrowisku może spotkać kogoś znajomego. Gorące wypieki paliły mu twarz, szedł jak po rozpalonej blasze.
— Panie, nie tak prędko! — upominał go konwojent, nie mogąc za więźniem nadążyć.
Wreszcie Skarski dobrnął do poczekalni przed biurem prokuratora. Prokurator Gliński w pierwszej chwili nie poznał Wika, tak źle wyglądał. Długa chwilę wpatrywać się musiał Gliński w twarz więźnia, zanim znalazł w nim podobieństwo do tamtego Wiktora Skarskiego w salonach Kleskich. Tamten w doskonale skrojonym fraku, pewny siebie; a ten, — nieśmiały, wyczerpany chorobą, ledwie trzy-
Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/93
Ta strona została przepisana.