Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/124

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaczynamy być prawdziwą stolicą, — szepnął do siebie, patrząc na morze głów ludzkich posuwające się w rozmaitych kierunkach, na szereg wymijających się automobili, omnibusów, tramwajów i pojazdów. Z zadowoleniem obserwował Sandberg policjanta w błyszczącym hełmie, który spokojnym ruchem ręki regulował gorączkowy ruch uliczny, na tej najbardziej ożywionej arterji Warszawy. Widok pędzącej masy ludzkiej zmęczył po chwili jego oczy i postanowił wycofać się w zacieszniejszą ulicę. Wszedł właśnie w Królewską, gdy zagrodziło mu drogę dwóch młodych ludzi: adwokat Kierski i sędzia Lampert.
— A inspektor dokąd? — spytali, kłaniając się uprzejmie.
Sandberg przywitał się z nimi serdecznie.
— Ot posuwam się bezmyślnie razem z masą ludzką...
— Ale nieszczególnie inspektor wygląda — zauważył mecenas Kierski — coś pan przybladł i jakby trochę postarzał się...
— Pracowałem dużo ostatniemi czasy — odpowiedział wymijająco inspektor policji.
— No, ale też praca daje panu duży rozgłos. Dziś rano wydały pisma nadzwyczajne dodatki o wykryciu mordercy garbatego Gałkina. Podobno jakaś bardzo ładna i pikantna kokota z „Białego Pawia“.
Sandberg skurczył się, jakby go ktoś dotknął w świeżą i bardzo bolesną ranę.
— Czy kokota, nie wiem, w każdym razie jakaś śpiewaczka, — mruknął niechętnie.
Przechodzili koło hotelu Europejskiego, gdy adwokat Kierski zaproponował:
— Poszedłbym chętnie na kieliszek wódki. Zimno i psia pogoda. Wprawdzie wybieraliśmy się z Lampertem do kina, ale wolę pogadać z inspektorem. Zresztą i jutro mogę być w kinie, a inspektora codziennie się nie spotyka...
— Chodźmy do „Lija“ — poparł propozycję Lampert.