Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/18

Ta strona została uwierzytelniona.


ROZDZIAŁ I.
Morderstwo.

Upał uliczny dochodził do najwyższego napięcia. Słońce nagrzewało mury kamienic, płyty chodników i asfalt jezdni, które, jak olbrzymie radjatory wydzielały ze siebie niemożliwe do zniesienia gorąco. Nawet na najruchliwszych ulicach Warszawy ruch słabnął, ludzie chowali się do mieszkań, cukierń i restauracji. Dorożkarze, których obowiązek trzymał na rozpalonych ulicach, szukali schronienia pod podniesionemi budami wehikułów. Ani jedna chmurka nie dawała nadziei, że żar ustanie, a deszcz ochłodzi nagrzane powietrze.
W tym zalewie promieni słonecznych biegł od strony ulicy Chmielnej jakiś starszy, ubogo ubrany człowiek. Co chwila przystawał, chwytał w zmęczone płuca gorące powietrze, ocierał pot z czoła, a po chwili biegł dalej z jeszcze większą energją. Rzadcy w tym miejscu przechodnie patrzyli ze zdziwieniem, nie mogąc zrozumieć, że w taką kanikułę może ktoś do czegoś się spieszyć.
Na roku Szpitalnej człowiek ów przystanął, jakby namyślając się nad czemś, a potem wolniejszym już krokiem powlókł się do domu, w którym mieścił się komisarjat policji.
W ciasnym pokoju inspekcyjnym, mimo zapuszczonych żaluzji, panowała trudna do zniesienia duszność. Ciepłe powietrze zdawało się usypiać nietylko urzędników, ale nawet muchy, które senne i ociężałe rezygnowały ze zwykłej natarczywości i przylepione do brudnych ścian i sprzętów, drzemały.
Na twarzy przybyłego, znać było wielkie zdenerwowanie. Co chwila chrząkał, ocierał pot z czerwonej, jak burak twarzy. Po dłuższej dopiero chwili zauważono go w komisarjacie.