Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/19

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z czem? — spytał szorstko urzędnik policyjny.
— Ja tu w bardzo ważnej sprawie i tylko do pana komisarza... — z akcentem mazurskim odpowiedział przybyły.
— Czy nie za wysoko idziecie ze sprawą? — zadrwił urzędnik.
— Nie po dowcipy przyszedłem... Proszę mnie zameldować — odpowiedział przybyły, ścierając ostatnie krople potu z blednącej nieco twarzy.
Urzędnik wstał ociężale z krzesła, przeszedł do drugiego pokoju, aby zameldować klijenta. Meldowanie musiało trwać długo, bo nieznajomy czekał sporą chwilę, zanim dopuszczono go przed oblicze dygnitarza.
W gabinecie przybysz stracił dawny impet i energję. Stał chwilę, nie mogąc się zdobyć na wykrztuszenie celu swej wizyty, przestępował tylko z nogi na nogę, choć pot już dawno w siąkł w jego brudne, dawno nieczesane włosy.
— No z czem tak ważnem? — huknął komisarz policji.
— Panie komisarzu, wielkie nieszczęście spotkało kamienicę, w której jestem stróżem. Pan komisarz już wiedzą, tam na Chmielnej... już dwadzieścia lat pilnuję domu i takiego nieszczęścia nie było nawet za Moskala...
— Co za nieszczęście? Mówcie odrazu, bo nie mam czasu — bronił się komisarz przed zbyt długim wstępem opowiadania.
— Stało się wielkie nieszczęście. Ktoś zamordował lokatora w hotelu Mincerowej.
— Zamordował?
— Zamordował panie komisarzu. Nie wiem kiedy ukręcili mu kark, wczoraj, czy dziś rano, dość, że zamordowali człowieka. Krwi w pokoju tyle, że jeszcze czerwono mi przed oczyma...
— Kiedy zauważyliście morderstwo?
— A dopiero co zobaczyłem i duchem tu biegłem,