Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/23

Ta strona została uwierzytelniona.

rych wychodziły żółte zęby o odsłoniętych szyjkach. Mogło się zdawać, że garbus szczerzy zęby do niewidzialnego przeciwnika. Chude palce zamordowanego zaciskały jakiś zwój pomiętych papierów tak kurczowo, jakby właśnie o te papiery toczyła się straszna walka, którą garbus przypłacił życiem.
Obok zwłok, na małym stoliku, stały dwie brudne szklanki z niedopitą herbatą. Zdaje się, że garbus przed śmiercią gościł swego mordercę. Tuż obok stolika stał duży fotel pluszowy o silnie zniszczonych sprężynach. Na środku pokoju stał stół bardzo dziwacznej budowy. Powierzchnia tego stołu otwierała się na ukrytych zawiasach, jak wieko długiego fortepianu, tworząc z drugą powierzchnią stołu wielką, a płytką szufladę, szczelnie wypełnioną papierami. Na papierach znaczyły się krople rozprysłej krwi. Widocznie obok tego stołu garbus otrzymał śmiertelne uderzenie. W rogu pokoju naprzeciw drzwi wchodowych stało łóżko, raczej rozesłany barłóg o brudnej pościeli.
Komisarz Borewicz pochyliły się nad zwłokami.
— No, ale tęgo uraczono go w głowę — powiedział, przyglądając się ranie.
— Chyba młotkiem rozłupano mu czaszkę — poddał jeden z wywiadowców.
— Ciekawe, co za papiery trzyma tak mocno w ręce, jakby jakiś skarb!
Wywiadowca chwycił rękę zabitego, próbując wyjąć z niej zwój papierów. Długie, chude palce stawiły jednak tak silny opór, jak stalowe kleszcze. Palce roztworzono sztabką żelazną, a plik zwiniętych papierów upadł wreszcie na ziemię. Były to długie, wąskie taśmy papieru, pokryte drobną szyfrą, które niezwykle cierpliwa ręka znaczyła, jak miniaturowy alfabet Morsego. Nagle ze zwitku papieru wysunął się przedarty, długi banknot studolarowy, i z szelestem upadł na podłogę.
— Bogaty musiał być chłop, skoro tak darł dolary — zauważył cynicznie jeden z wywiadowców