Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Ulituj się Hanko! — szloch przerwał mu dalsze słowa.
Błysk litości zagrał znów na jej twarzy. Skupił się i zatrzymał w dużych oczach. Położyła rękę na jego głowie. Karnicki uchwycił skwapliwie tę rękę, całował dłoń i wypolerowane paznokcie.
— Nie, Hanko!... ty nie odejdziesz — łkał ciągle. — Ja się podniosę. Ja będę tem, czem byłem. Tylko nie odchodź... Dwa lata żyłem tobą, wypełniałaś mi życie... Nie chciałem służyć nikomu prócz tobie, nawet sztuce... Teraz wezmę się do pracy. Mam temat, tak wielki i silny, że zadrżą ci, którzy, przed tobą mnie szkalowali...
— Kłamiesz!
— Przysięgam, mówię prawdę... Tylko nie odchodź Hanko!...
Przez miękki jedwab całował jej kolana.
Pani Hanka chciała wstać. Ramionami oplótł ją wpół, wcisnął głowę w fałdy jej szlafroka i ciągle jeszcze ze strachem powtarzał:
— Nie odchodź Hanko!... nie odchodź... Jutro powiem wszystko... Dziś nie mogę... Patrz jak jestem zgnębiony...
Pomogła mu wstać. Wstał pokornie jak dziecko, oczami pełnemi łez patrzał w jej twarz, jakby chciał czytać wyrok na siebie.
— Nie odejdziesz? — spytał cicho i trwożliwie.
— Do jutra nie.
Z wdzięczności chciał ją objąć wpół i przycisnąć do siebie. Wyślizgnęła się zręcznie z jego rąk.
— Nie Ludwiku, histerją i łzami nie załatwimy ważnej dla nas obojga sprawy. Godzę się, że do jutra odłożymy rozmowę... Teraz idę spać.
Dziękował jej oczyma. Potem zwiesił gowę i ciężkim krokiem wyszedł do swojego gabinetu.
Pani Hanka zgasiła światło w jadalni, przeszła do buduaru.
W pokoju uczuł Karnicki dławiącą duszność. Otworzył okno, chciwie łykał chłodne powietrze nocy. Wolno zaczął się uspakajać. Wiedział, że nie za-