Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— Doprawdy, ładna — jeszcze raz powtórzył.
Pani w białym płaszczu weszła do hotelu przy ul. Trębackiej.
Sandberg czekał długą chwilę na ulicy, aż stracił nadzieję, by wyszła. Wtedy zbliżył się do bramy, nacisnął guzik dzwonka. Za chwilę ukazał się portjer. Od niego dowiedział się, kim jest piękna nieznajoma.


ROZDZIAŁ IV.
Sąd nad Antychrystem.

Promienie jesiennego słońca uwolniły park Łazienkowski z rannej mgły i zaglądały ciekawie w wielkie okna renesansowego pałacyku. Lekki wiatr kołysał złote czuby drzew, najpierw je pieścił, a potem silnym podmuchem odrywał z nich złote liście, bawił się nimi, podbijając je w powietrzu, aż zniechęcony milkł, a liście opuszczały się z szelestem na mokrą ziemię, ścieląc na trawnikach i ścieżkach złoty dywan. Zasmucone temi psotami drzewa, patrzyły w spokojną toń stawu, żaląc się, że wiatr ogałaca je z królewskich ozdób. Ale wiatr nie zaprzestawał psoty, poruszał teraz źwierciadlaną taflę wody, gnając po niej drobne fale i nie pozwalał drzewom patrzeć na skutki swych niecnych żartów.
Stary satyr podziwiał pustą zabawę wiatru i uśmiechał się z zadowoleniem — on nigdy słabym nie współczuł.
Ciszy wczesnego dnia jesiennego nie zakłócało nic, chyba szelest spadających liści lub świszczące tony, które wiatr wygrywał na słomianych chochołach.
O tej wczesnej godzinie stał obok stawu, oparty o ruinę greckiego teatru, jakiś starszy, bardzo starannie ubrany pan i ze skupieniem patrzył na szczątki sceny. Oczy jego utkwiły nieruchomo w jeden punkt, a gładko wygolone wargi poruszały się