Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/51

Ta strona została uwierzytelniona.

tanej czapce i podartym płaszczu gumowym. Człowiek ten rozdeptywał bosemi nogami głębokie kałuże.
— Chyba wziął jakieś injekcje przeciw zapaleniu płuc — szepnął Trzysiński do siebie i uśmiechnął się z zestawienia bosych nóg i nieprzemakalnego płaszcza. Potem żal mu się zrobiło nieszczęśliwca. Uczuł w swojem ciele ziąb, jakby to on nogami rozdeptywał kałuże, a brudna, zimna woda przelewała się przez jego nagie stopy, oblepiała mu spodnie, trzymała w zimnym uścisku ciało. Dreszcz przeszedł po nim. Podszedł do biurka, nacisnął guzik dzwonka. Zjawił się woźny.
Proszę zawołać dorożkę — rozkazał sucho.
Ubrał palto, podniósł kołnierz w obawie, by deszcz nie przeniknął do wnętrza, nie zmoczył koszuli i kołnierzyka. Raz jeszcze rzucił wzrokiem na biurko, przekonał się, że wszystkie szuflady zamknięte i wolnym krokiem wyszedł z pokoju.
Mijał zakręt korytarza i był już blisko klatki schodowej, gdy zderzył się z reżyserem.
— Panie dyrektorze, może będzie pan łaskaw wrócić na chwilę do gabinetu — prosił nieśmiało reżyser.
Trzysiński obrzucił go niechętnym wzrokiem. Spostrzegł, że reżyser był blady i drżał ze zdenerwowania.
— Z pewnością znowu ma pan jakąś scysję z artystami i cały ciężar zajścia chce pan rzucić na moje barki... Nie panie, ja już mam dość bawienia się w sądy i protokóły... — szorstko odpowiedział i chciał ruszyć na schody.
— Ależ panie dyrektorze żadnej scysji z kolegami nie miałem — usprawiedliwiał się reżyser. — Chciałem w ważnej sprawie z panem pomówić, w bardzo ważnej sprawie... — powtórzył dobitnie.
— To mów pan tu, u djabła... — fuknął Trzysiński.
— Panie dyrektorze! Z Karnickim coś źle...
— Co pan przez to rozumie?