Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/58

Ta strona została uwierzytelniona.

legł się sygnał trąbki pogotowia ratunkowego. W oczach Karnickiego odbił się niepokój. Trzysiński tak cicho, aby chory nie słyszał, szepnął do ucha Słojkowskiemu:
— Panie reżyserze, zbiegnij pan na dół i przeproś, że karetka została niepotrzebnie zaalarmowana...
Słojkowiski skinął głową na znak, że rozumie i szybko oddalił się.
Karnicki próbował iść, kroki jego jednak były tak chwiejne, iż zdawało się, że chodzi po pokładzie statku, podczas burzy. Powoli jednak z twarzy ustępowała kredowa bladość, a nogi zaczęły wreszcie trochę pewniej stąpać.
Trzysiński skinął na woźnego:
— Proszę przynieść palto i kapelusz pana Karnickiego.
Za chwilę Trzysiński i Karnicki schodzili ze schodów.
Na ulicy wiatr siekł im twarz, uderzając w oczy kroplami zimnego deszczu. Pod wpływem zimna Karnicki coraz szybciej przychodził do siebie, członki jego odzyskiwały prężność.
Trzysiński wsunął mu rękę pod ramię i z ojcowską troskliwością pytał:
— Panie Ludwiku!... czy ostatniemi czasami pan pije?
— Ale dyrektorze, przez ostatnie miesiące kieliszka wódki nie widziałem.
— Więc cóż u licha tak pana podcięło?
Karnicki nie odpowiedział.
Dyrektor dobrą chwilę obserwował zmęczoną, wymizerowaną twarz młodego człowieka. W siwych oczach staruszka malował się niepokój i tkliwość. Zdawało się, że pragnie część jego trosk wziąć na siebie.
Stali na rogu Ossolińskich i Wierzbowej, gdy nagle Trzysiński udał, że wpadł na doskonały pomysł. Pociągnął swego towarzysza, udając wesołość: