Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/63

Ta strona została uwierzytelniona.

— I co pan wybrał?
— Krzeszównę.
Trzysiński położył rękę na ramieniu młodego człowieka.
— Nie, panie!... taki wybór nie powinien być stanowczy. Czy nie żal panu tego uwielbienia, zachwytu i kultu, który tak długo otaczał pana wszędzie? Czy nie żal panu nawet tych bezsennych nocy twórczych, które mijają, jak mgnienie oka, a gdy przyjdzie świt, to dusza jest pełna radości? Czy nie żal panu, choćby tych wstrząsów nerwowych, jakie daje każda nowa sztuka?
— Żal mi, żal mi tego wszystkiego, — westchnął boleśnie Karnicki.
Kelnerzy zapalili wielki żyrandol w sali restauracyjnej. Trzysiński ocknął się i spojrzał na zegarek, była siódma. Przywołali kelnera, wyrównali rachunek. Karnicki wstał ociężale, jak senny powlókł się ku wyjściu.
Na ulicy padały pierwsze płatki śniegu. Trzysiński uścisnął dłoń towarzysza i pocieszał go słowami.
— Panie Ludwiku!... Dzisiejszy świat zna odtrutkę na każde zatrucie, nawet moralne — miej pan tylko zaufanie do ludzi.
Karnicki uśmiechnął się i wolnym krokiem ruszył ku Krakowskiemu Przedmieściu. Trzysiński spiesznie wrócił do teatru.


ROZDZIAŁ VII
Premjera.

Kończył się mroźny dzień zimowy. Promienie słońca rzucały purpurowe refleksy, przedostawały się przez zamarznięte okna do wnętrz nieoświetlonych jeszcze mieszkań.