Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/82

Ta strona została uwierzytelniona.

i niezdecydowanie weszła w labirynt korytarzy starego gmachu sądowego. Zatrzymała się przed drzwiami, oznaczonemi wskazanym numerem.
W korytarzu przed prokuraturą wyczekiwała grupka ludzi na swoją kolej. Na drewnianej ławce siedziała jakaś młoda, nędznie ubrana dziewczyna, przyciskając zniszczonymi od mydła i chlorku rękami niemowlę, opakowane jak tłumok w brudne łachmany. Obok niej rozparł się na ławie inwalida wojenny, szeroko rozstawił kikuty nóg, ubrane w resztki czarnych spodni i drzemał. Daszek podartej czapki wojskowej oparł się silnie na jego kości nosowej, pozwalając czapce w ten sposób utrzymać się w karkołomnej pozycji. Kaleka, chrapiąc, od czasu do czasu zmieniał gwałtownie pozycję, potrącając sąsiadkę i jej żywe zawiniątko.
Obok, na wilgotnej podłodze, siedział wysoki, rudy drab z naciśniętą mocno na oczy maciejówką. Kolana podsunął aż pod brodę i niespokojnym wzrokiem wodził po obecnych. Dziecko co chwila kwiliło, a wtedy drab zwracał kościstą twarz ku dziewczynie i ochrypłym głosem warczał:
— A daj inwalidzie po zębach, żeby zamknął jadaczkę i dziecka nie trącał, nie czekaj, aż dziecku i tobie żebro przetrąci...
Kobieta odsuwała się jaknajdalej od śpiącego, bojąc się pogróżki rudego draba.
Obok okna stało kilku łobuzów i uzgadniało przed przesłuchaniem szczegóły jakiejś krwawej rozprawy na noże. Rudy drab mieszał się co pewien czas do ich rozmowy i mentorskim tonem dawał wskazówki, jak mają zeznawać. Łobuziaki patrzyły na draba z uznaniem i szacunkiem. Kilka osób spacerowało monotonnie wśród brudnych ścian wąskiego korytarza, na których węglem znaczyło się wiele podpisów stałej tutejszej kljenteli.
Powietrze było tu nieznośne. Ckliwy zapach brudnej, gnijącej odzieży mieszał się z wydechem alkoholu i ordynarnego tytoniu.