Strona:Aleksander Błażejowski - Sąd nad Antychrystem.pdf/98

Ta strona została uwierzytelniona.

tego przerażeniem gardła wydobyło się wreszcie pytanie:
— Ludwiku! co ci ludzie chcą?
Karnicki patrzył na nią długo szklanemi oczyma. Komisarz policji pociągnął go jednak za sobą. Wyszli na klatkę schodową. Oczy Karnickiego patrzyły teraz pożądliwie poza poręcz w przepaść drugiego piętra, zakończoną na dole barwnemi taflami. Przepaść ta ciągnęła go silnie. Zdawało mu się, że doznałby nadzwyczajnej ulgi, gdyby nagle uczuł silny prąd powietrza, a potem uderzył głową w tą wrzorzystą posadzkę kamienną. Komisarz trzymał go jednak mocno pod ramię.
Gdy wyszli za bramę — spostrzegł Karnicki duży popielaty automobil. Przy kierownicy siedział posterunkowy policji. Bezwiednie, jak lunatyk, skierował się do drzwiczek tego automobilu.
— Nie jest piękne auto, ale dobre — żartował komisarz. — Gwarantuję, że zajedzie do celu...
Za chwilę motor warknął złowróżbnie.


ROZDZIAŁ XI.
W więzieniu.

Karnickiego zbudził niezwykły ruch i dziwny gwar. Ktoś świecił mu latarką prosto w oczy, klepał go po ramieniu, nawet coś do niego mówił, ale jego ogarnął jakiś straszny bezwład. Głowa ciężyła mu jak ołów. Nadewszystko czuł straszną suchość w ustach i nieznośne pragnienie. Oddałby wszystko za szklankę zimnej wody...
Klepanie po ramieniu stawało się coraz silniejsze, coraz natarczywsze, wreszcie ktoś starał się siłą zmusić go do zmiany pozycji. Otworzył oczy i nie zrozumiał zupełnie, gdzie się znajduje. Jakiś długi, wąski pokój o jasno bielonych ścianach, duszne powietrze i przykry zapach jodoformu. Wreszcie ten człowiek w popielatem ubraniu, który nie wiedzieć dlaczego starał się go postawić na nogi.