Strona:Aleksander Błażejowski - Walizka P. Z.pdf/10

Ta strona została uwierzytelniona.

— Psia pogoda, panie baronie... — żalił się szofer, pomagając wygramolić się z pod amerykańskiej budy jakiemuś otyłemu mężczyźnie.
Zamiast odpowiedzi przybyły warknął coś pod nosem, potem wolno, ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na stopniu, zeszedł na chodnik i nacisnął niecierpliwie metalowy guzik dzwonka.
Za chwilę z okien pałacyka padł ostry snop światła na ulicę i oświecił twarz czekającego. Pokłady tłuszczu układały się na jego szerokiej, rozlanej twarzy w kilka fal podbródka. Mały, krótki nos i niezwykle silnie rozwinięta dolna szczęka upodabniały tę twarz do pyska rasowego buldoga. W małych świdrujących oczkach grały ognie zniecierpliwienia.
Wreszcie drzwi pałacyka uchyliły się. W progu stanął służący.
— Przemoknąć można do skóry, zanim któryś z was zdecyduje się otworzyć... — zauważył przybyły ochrypłym głosem.
Służący cofnął się służbiście. Geheimrat baron Teitelberg, potentat giełdy berlińskiej i właściciel kilku największych fabryk chemicznych w Nadrenji, wtoczył wreszcie swoją beczkowatą postać do jasno oświetlonego hallu. Służący ściągnął obmokły raglan ze swego chlebodawcy.
— Pani baronowa w domu? — spytał Teitelberg, otrząsając się z zimna i wilgoci.