Strona:Aleksander Błażejowski - Walizka P. Z.pdf/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— I co pan sądzi o wypadku? — spytał z dziwnym uśmiechem, wskazując palcem na zwłoki młodego człowieka.
— Doprawdy, nic nie rozumiem. Mam wrażenie, że wsadzono mnie w jakąś gęstą, czarną maź, w której tracę orjentację, — odpowiedział Strogow i bezradnie rozłożył ręce. — Ale pan radca musi mieć przecież jakiś sąd o wypadku...
— Wyrobionego zdania, oczywiście, jeszcze nie mam. W każdym jednak razie dziękuję Bogu, że my we trójkę wyjdziemy w tej chwili cało z tego gabinetu... Tak jest... Niech się książę nie dziwi... Tylko opatrzności boskiej zawdzięczamy, że nie leżymy tu wszyscy trzej, jak barany obok Haunera. Książę nie wierzy?... — spytał detektyw i przez jego drobną, pomiętą twarz przebiegł dziwny uśmiech.
Johann zbladł. Z trwogą rozglądał się po kątach pokoju. W oczach księcia malował się niepokój. Obydwaj mieli wrażenie, że w tym pokoju znajduje się jakaś piekielnie mocna, a niewidzialna ręka, która z piorunującą szybkością może im zadać cios. Po ciele obu przebiegały dreszcze przerażenia.
— Nie bój się Johann, — zaśmiał się radca policji. — Żaden duch, o którym słyszałeś we wsi, nam nie grozi, tylko żywy, sprytny, i to niezwykle sprytny zbrodniarz. Niebezpieczeństwo minęło z chwilą, gdy zapaliliśmy światło. W ciemności