Strona:Aleksander Błażejowski - Walizka P. Z.pdf/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Chwyciła spazmatycznie swego przyjaciela za rękę. W jej oczach tliły błyski szalonego lęku.
— Dymitr, ty sądzisz...
— Ależ uspokój się, nic nie sądzę. Na szczęście widzę cię zdrową, ale nerwowo niezwykle wyczerpaną. Na to jednak jest rada...
— Jaka?
— Prosta: opuścić miejsce, które jest powodem rozstroju i lęku. Tak doradziłby ci każdy lekarz...
— Ależ to niemożliwe, abym opuściła ten dom przed pogrzebem męża.
— Zupełnie możliwe. Każdy uczciwy człowiek doradziłby ci to samo. Nie wiem, co w tej chwili powinno być dla ciebie droższe, czy twoje zdrowie, czy opinja ludzi z któremi nigdy się nie zetkniesz?... Jeszcze jedna noc spędzona samotnie w tych murach może dokończyć dzieła rozstroju nerwów...
— Przecież ty, Dymitr, nie odejdziesz... — mówiła, chwytając go kurczowo za rękę.
— Pomyśl, Luizo, co gorsze może mieć następstwa dla twojej opinji, czy to, że ja spędzę w tym domu żałoby noc do świtu, — czy też to, że ty spędzisz kilka godzin poza willą... — powiedział miękko Strogow, tuląc ją do siebie.
Z braterską niemal tkliwością gładził długo jej miękkie, puszyste włosy, potem przycisnął jej ręce do swojej twarzy i prosił: