Strona:Aleksander Błażejowski - Walizka P. Z.pdf/118

Ta strona została uwierzytelniona.

schodową, nikt nas nawet nie zauważy. Jest to miły, zaciszny kąt, raczej loża w wykuszu.
— Jak widzę, doskonale orjentujesz się w gabinetach hotelu Adlon. Przypuszczam, że niejedną noc spędziłeś tu w wesołem towarzystwie...
— Niewątpliwie. Dziś jednak bardzo żałuję, bo było to przeważnie nudne towarzystwo. Niestety, wtedy nie znałem jeszcze ciebie.
— Nie kręć! — przerwała mu oburzona. — Chcę tu zjeść kolację i nie myślę iść do żadnego gabinetu, w którym ty zapijałeś się w towarzystwie kobiet.
— Ależ, Luizo...
— Nie chcę! Zrozumiałeś? — Usunęła się do okna, patrzyła na jasno oświetlony plac i mrowie ludzkie, które posuwało się jak długi elastyczny wąż po białych, szerokich chodnikach.
Podszedł do niej, chciał ująć jej rękę. Usunęła niecierpliwie, nie odrywając oczu od okna. Strogow nachylił się nad nią i prosił:
— Luizo, doprawdy, krzywdzisz mnie...
— Ja ciebie? Wiesz, to oburzające. Nie chcesz chyba, abym cieszyła się na myśl o kobietach, które zdobywałeś w zacisznych gabinetach restauracyjnych.
— Ależ dlaczego myślisz o nich, przecież nic ci nie zależy na ich cnocie...
— Jesteś bezczelny!