Strona:Aleksander Błażejowski - Walizka P. Z.pdf/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nim dojdziemy do alei Bismarcka będzie ciemno.
— Ilu ich tam czeka?
— Pięciu z Kaftalem i Haueisenem...
— Wiedzą poco idą?
— Wątpię. Co im zresztą do tego. Porozstawia się ich i koniec. Wystarczy, że my znamy rozkład domu.
— Jaki jest sygnał?
— Zobaczy pan przy alei Bismarcka, ale sądzę, że powinniśmy zwolnić kroku, bo za szybko idziemy, a czasu chyba dość.
Zwolnili kroku, szli milcząco, uderzając miarowo grubemi podeszwami w kamienny chodnik.
Gdy doszli do alei Bismarcka, ściemniło się zupełnie. W mgle deszczu pełgały już gdzie niegdzie nikłe światła latarń ulicznych. Na rogu ulicy, człowiek niższy wzrostem przystanął i uchylił nieco kaptura, z którego spłynęły naraz strugi zimnej wody deszczowej.
— Ależ tu nikogo niema... — powiedział cicho, jakby tłumiąc pasję.
Towarzysz zaśmiał się cicho, zwinął język w rurkę i wydał cichy, ale przejmujący świst.
We wnękach domów poruszyły się jakieś cienie.
— A co są? — spytał triumfująco.
— Doskonale.
— Czy zawołać ich?