Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

Pełen próżności Porthos, nie mogąc mieć szarfy całej ze złota, miał ją przynajmniej w połowie: tem się tłómaczy obecność kataru i niezbędność płaszcza.
— A! do kroćset djabłów! — krzyknął Porthos, usiłując odczepić się od chroboczącego mu po plecach d‘Artagnana — czyś się wściekł, że się tak rzucasz na ludzi?
— Przepraszam — odezwał się d‘Artagnan, głowę z pod pachy mu wysadzając — ale śpieszy mi się bardzo, biegnę za pewną osobą i...
— Dobrze, że biegniesz, ale czy nie zapomniałeś wziąć z sobą oczu? — zapytał Porthos.
— Nie — odparł urażony d‘Artagnan — i dlatego widzę nawet to, czego inni nie widzą.
Czy zrozumiał Porthos przymówkę, czy też nie, dość, że wpadł w gniew wściekły.
— Mój panie — rzekł doń — skórę podrzesz na sobie, jeżeli o muszkieterów tak się będziesz ocierał.
— Tego, mój panie, zanadto — odparł d‘Artagnan.
— W sam raz dosyć, jak na człowieka, przywykłego patrzeć nieprzyjaciołom w oczy.
— O! do licha, aż nazbyt pewien jestem, że i do swoich nie stajesz pan plecami.
I zachwycony tym dowcipem szedł w dalszą drogę, śmiejąc się na całe gardło.
Porthos, pieniąc się ze złości, poskoczył za nim.
— Później, później — krzyknął d‘Artagnan — wtedy, jak pan będziesz bez płaszcza.
— O pierwszej więc za pałacem Luksemburskim.
— I owszem — odkrzyknął mu tenże, niknąc na rogu ulicy.
Lecz i tam nikogo już nie było. Jakkolwiek nieznajomy szedł powoli, miał jednak czas go wyprzedzić znacznie, a może wstąpił do którego z domów.
D‘Artagnan wymijał przechodniów, zeszedł aż do promu na rzece, wrócił przez ulicę Sekwany i Czerwonego Krzyża, lecz i to było daremne. Gonitwa ta jednak nie była bez korzyści, gdyż w miarę, jak czoło jego potem się zlewało, serce chłodło stopniowo.
Zaczął tedy rozważać wszystko; wypadki były liczne i opłakane. Zaledwie jedenasta wybiła, a poranek ten przyniósł mu niełaskę pana de Trèville, który nie omiesz-