O drugiej nad ranem czterej ochotnicy nasi, wyjechali z Paryża przez rogatkę Ś-go Djonizego.
Noc usposabiała ich do milczenia; mimowoli ulegli wpływowi ciemności i wszędzie podejrzewali zasadzki.
Pierwszy brzask dzienny rozwiązał im języki. Wesołość powraca ze słońcem.
Jakgdyby w przeddzień potyczki, serca im biły, oczy się świeciły, czuli, że życie, które może im przyjdzie pożegnać, jest bądź co bądź skarbem drogocennym.
Zastęp ich wyglądał nader groźnie.
Kare konie muszkieterów, postawa ich wojenna, miarowy z nawyknienia chód koni, aż nadto wyraźnie zdradzały ich sekretne incognito.
Za nimi jechali pachołkowie, zbrojni od stóp do głów.
Wszystko szło jaknajlepiej aż do Chantilly, dokąd przybyli około godziny ósmej zrana. Należało spożyć śniadanie. Zatrzymali się przed oberżą, którą zalecał znak, przedstawiający świętego Marcina, oddającego ubogiemu połowę swojego płaszcza.
Przykazano pachołkom nie rozsiodływać koni i być w pogotowiu do niezwłocznego wyjazdu.
Weszli do sali ogólnej i zasiedli do stołu.
Jakiś szlachcic, przybyły drogą od Dammartin, jadł śniadanie przy tym samym stole. Wdał się z nimi w rozmowę o pogodzie i deszczu; podróżni nasi odpowiadali mu; wypił za ich zdrowie, ci znów odwzajemnili się mu grzecznością za grzeczność.
W chwili jednak, gdy Mousqueton oznajmił, że konie gotowe, i zaczęto wstawać od stołu, nieznajomy zapro-