Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lecz mogłeś mu się przyjrzeć, skoro mówił do ciebie.
— A! to pan chce wiedzieć, jak wyglądał z twarzy?
—Tak.
— Wysoki, suchy, opalony, wąsy czarne, oczy czarne, postawa pańska.
— To on! i znowu on!... — wykrzyknął d‘Artagnan. — To zły duch mój, widocznie! A ten drugi?
— Który?
— Ten mały.
— O! to, ręczyć mogę, nie żaden pan: nie miał nawet szpady, a tamci traktowali go przez nogę.
— Jakiś lokaj — mruknął d‘Artagnan. — A! biedna, nieszczęśliwa kobieta! co oni z nią zrobili?
— Przyrzekł mi pan zachować tajemnicę — odezwał się staruszek.
— Bądź spokojny, przyrzekam ci raz jeszcze, jestem szlachcicem, słowo szlacheckie nad wszystko waży, a ja ci je daję.
D‘Artagnan ze zranioną duszą powlókł się do przewozu.
Chwilami nie chciał wierzyć, aby to była pani Bonacieux, i nadzieja wstępowała mu w serce, że jutro w Luwrze odnajdzie ją.
To znowu przerażająca myśl go gnębiła, czy to nie intryga miłosna, czy nie zazdrośnik jakiś, zeszedłszy ją, kazał porwać.
Błąkał się w domysłach, dręczył, rozpaczał.
— O! gdyby byli moi przyjaciele! — zawołał z głębi duszy — miałbym chociaż nadzieję odnalezienia jej; lecz kto wie, co tu z nimi się dzieje?
Północ już się zbliżała; trzeba było odnaleźć Plancheta.
Do wszystkich karczem, w jakich się świeciło, zaglądał kolejno, ale w żadnej go nie zastał.
Gdy zaszedł do szóstej, przyszło mu na myśl, iż poszukiwania te mogą być bez skutku, gdyż kazał mu czekać na siebie o szóstej zrana dopiero, a teraz miał wszelkie prawo, znajdować się gdzie chciał.
Zresztą i to mu przyszło do głowy, że jeśli pozostanie bliżej miejsca porwania, prędzej pochwyci nitkę tego tajemniczego węzła.