Strona:Aleksander Dumas-Trzej muszkieterowie-tom 1.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaraz... byłem tu dziesięć czy dwanaście dni temu, odprowadzałem przyjaciół muszkieterów, a właśnie jeden z nich pokłócił się z jakimś nieznajomym człowiekiem, który, niewiadomo dlaczego, szukał zaczepki.
— A tak! prawda, przypominam sobie. Czy nie o panu Porthosie wasza dostojność chce mówić?
— Tak właśnie nazywa się mój towarzysz podróży. Boże! drogi gospodarzu, powiedz mi, miałożby spotkać go jakie nieszczęście?
— Wasza dostojność pamięta zapewne, że nie mógł się puścić w dalszą drogę.
— Rzeczywiście, przyrzekł podążyć za nami i nie widzieliśmy go więcej.
— Zaszczycił nas, pozostając tutaj.
— Jakto? zrobił wam ten zaszczyt?
— Tak, panie, w tym oto zajeździe; i nawet jesteśmy mocno zaniepokojeni pod pewnemi względami.
— Pod jakiemi?
— Pod względem porobionych kosztów.
— Cóż znowu! on je wszystkie zapłaci...
— A! panie, balsam pociechy wlewasz mi w serce! Dużo już dotąd daliśmy naprzód, a jeszcze dzisiaj felczer nam oznajmił, że ponieważ pan Porthos nie płaci, na nas będzie poszukiwał należności, bo to ja po niego posyłałem.
— Czyż Porthos raniony?
— Nie wiem, jak mam powiedzieć.
— Jakto, nie wiesz pan ?... powinieneś lepiej wiedzieć o tem, niż ktokolwiek.
— Zapewne, lecz w naszym stanie nie można wszystkiego, o czem się wie, rozpowiadać, nadewszystko, gdy nam zastrzeżono, iż uszy nasze odpowiadać będą za język.
— A czy ja mogę widzieć się z Porthosem?
— I owszem, wejdź pan na piętro, zapukaj do numeru I-go. Proszę tylko oznajmić, że to pan.
— Dlaczego?
— Bo mogłoby pana nieszczęście spotkać.
— Jakie?
— Pan Porthos mógłby przypuszczać, że to ktoś z domowników i w przystępie złości, przeszyłby pana szpadą lub w łeb palnął, broń Boże!
— Cóżeście mu zawinili?