Najbardziej ze wszystkich zajęty był bez wątpienia d‘Artagnan, chociaż jemu, jako gwardziście, wszystko łatwiejby przyszło, niż panom muszkieterom, którzy byli wielkimi panami.
Ale nasz Gaskończyk, choć z młodszej linji był z usposobienia przewidujący i chciwy, a nawet tak próżny, jak sam nieledwie Porthos.
Prócz tej myśli, wyłącznej na pozór, niemniej go trapił niepokój nietyle egoistycznej natury.
Daremnie bowiem wywiadywał się o panią Bonacieux; znikąd żadnej nowiny.
Pan de Tréville mówił o niej z królową; ta, nie wiedząc, co się z nią dzieje, obiecała kazać jej szukać. Obietnica ta jednak była zbyt nieokreślona, aby zaspokoić d‘Artagnana.
Athos nie wychodził z pokoju.
— Mamy dwa tygodnie tylko przed sobą — mówił do towarzyszów swoich — mniejsza o to!... Jeżeli nie znajdę nic przed upływem tego czasu, to jest, jeżeli nic do mnie nie przyjdzie, a nadto dobrym katolikiem jestem, aby roztrzaskać sobie głowę strzałem pistoletu, zadrę należycie z czterema gwardzistami Jego eminencji, albo z sześcioma Anglikami i dopóty będę się bił, dopóki się który nie znajdzie, kto mnie ubije, co prędzej, czy później musi mnie spotkać. Powiedzą wtedy, że poległem w sprawie królewskiej, spełnię więc obowiązek służby i uniknę potrzeby ekwipowania.
Porthos wciąż się przechadzał z rękami w tył założonemi, kiwając głową i mówiąc: