przy towarzyszeniu waltorni. Po skończonym tańcu wszyscy znikli w lasku.
— Przebacz mi panno Maryniu — rzekł dziadek — ale te niedołęgi jeden tylko taniec umieją. Pójdźmy na dalszą przechadzkę, jeżeliś łaskawa.
— Tak mi się tu podoba! — rzekła Marynia, podążając za dziadkiem nad brzeg rzeczki, która wydawała najcudniejsze zapachy.
— To — rzekł dziadek — jest rzeka esencji pomarańczowej, jedna z najmniejszych w królestwie, gdyż oprócz zapachu nie może się równać ani z rzeką limoniadową, która wpada do morza ponczowego, ani do jeziora malinowego, które ma ujście w morze orszadowe.
Niedaleko stamtąd była wioska, której domy, kościół, plebanja, wreszcie wszystko miało kolor brunatny, tylko dachy złocone, a ściany wysadzane pastylkami różowemi i białemi.
— To wieś marcypanowa — rzekł dziadek — piękne miejsce, położone nad potokiem miodowym. Tylko, że mieszkańcy zawsze tu w złym humorze z powodu wiecznego bólu zębów. Nie powinniśmy się zatrzymywać często po drodze, tylko podążać do stolicy. Dziadek ujął Marynię za rękę i oboje przyśpieszyli kroku.
Po chwili zapach róż rozszedł się w powietrzu i wszystko koło nich przybrało barwę różową. Marynia poznała, że to był zapach i odblask rzeki esencji różanej, która płynąc wydawała uroczą melodję. Na woniejących falach płynęły śnieżne