Żyło sobie raz dwoje starych ludzi, on nazywał się Bobownik, a ona Bobownikowa. Nie mieli dzieci i trapili się tem, przewidując, że niebawem postarzeją się o tyle, iż nie będą w stanie uprawiać bobu na swem polu i sprzedawać go w mieście.
Pewnego dnia podczas plewienia grzędy koło małej ich chatki, staruszka rozgarnęła gąszcz chwastów i — znalazła duże białe zawiniątko, rozwiązała kołderkę, a tu śliczny różowy chłopczyk wyciągnął do niej tłuściutkie rączki i zawołał:
— Mama!
Gdy na wołanie żony stary Bobownik nadbiegł i zobaczył dziecko, jakie im Pan Bóg zesłał, zaczęli oboje starzy śmiać się z radości, poczem wrócili jaknajprędzej do chatki, w obawie, aby rosa padająca nie zaszkodziła ich chłopczykowi.
Dopieroż to była uciecha, gdy zasiedli przy kominie, w którym płonął ogień z łodyg bobowych, a staruszek wziął dziecko na kolano i zaczął ostrożnie je huśtać, mówiąc:
Jedzie, jedzie pan,
Na koniku sam, sam,
A za panem chłop,
Na koniku hop, hop,