W nich zdrowie, piękność i natura święta.
Ale trudności potrzeba niewiele,
Bo kwiat jest zwiędły, gdy się sam już ściele.
W ciemnym przysionku czekałem czasami,
I pokojówkę, gdy wyszła przypadkiem,
Wiodłem ze sobą, schwyciwszy ukradkiem.
„Ej Panie... ej pfe... kto nadejdzie... Panie!“
Szepcze, a jednak i chwili nie stanie,
Na jaki murek lub na ciemne schody.
Tam gniotąc usty o ścianę opieram,
Lekką spódniczkę z koszulką poddzieram....
Już me kolana między kolanami....
Z małym kędziorkiem, który każdy lubi,
Co swą gęstwinkę aż na brzuszku gubi....
Nareszcie w krzyżach robię się wypięty,
By zamach z dołu potężniej był wzięty....
I gdy miłośnie jedną chwytam dłonią
Cyckę sprężystą, co wesoło buja,
Drugą pakuję sterczącego huja.
Żwawo dopycham.... wznoszą się westchnienia....
Bo chociaż sama tęgo dupą chwieje,
Wciąż woła: „Ej! pfe!; ej to się źle dzieje!“
Zważajcie-ż teraz wy ludzie zepsuci,
Coście wśród miasta z czułości wyzuci,
Jak w jebcu biedna woła: „Źle się dzieje“.
Jak nawet dupą gdy najmocniej rusza,
Widzieć się daje najczystsza jej dusza.