wdziwe ofiary społecznego ustroju, kloaki odprowadzające nadmiar lubieżności wielkomiejskiej, strażniczki honoru rodzinnego — czterysta głupich, rozleniwionych i histerycznych kobiet bezpłodnych.
Godzina druga popołudniu. W drugorzędnym, dwurublowym zakładzie Anny Markówny, wszystko pogrążone we śnie. Wielka sala kwadratowa, z kryształowym żyrandolem zawieszonym na środku, zdobna lustrami w pozłacanych ramach, z całym szeregiem krzeseł pluszowych, ustawionych pod ścianami, na których wiszą olejodruki, wyobrażające „Ucztę szlachecką“ i „Kąpiel“ — śpi również; w ciszy i półmroku, jakie tu panują — sala ta ma w sobie wyraz jakiegoś niezwykłego zamyślenia, surowości i dziwnego smutku. Jeszcze wczoraj — jak każdego zresztą wieczoru — płonęły tu światła, rozbrzmiewała dziarska muzyka, kołysały się w powietrzu kłęby niebieskiego dymu, wirowały taneczne pary mężczyzn i kobiet, wyrzucając nogi wysoko ku górze.
Z zewnątrz cała ulica płonęła ogniami czerwonych latarek, zawieszonych przed domami. — światłem bijącem z poza okien sali i aż do rana rozbrzmiewała gwarem ludzi i pojazdów.
W tej chwili, ulica, skąpana w promieniach słońca letniego, ma jakiś radosny i uroczysty wygląd i jest pustą. W sali jednak, wskutek zapuszczenia zasłon, panuje mrok, chłód i ta szczególna pustka, jaka gości w ciągu dnia w pustych teatrach, ujeżdżalniach i lokalach sądowych.
Martwem światłem błyszczy w ciemnościach