Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/139

Ta strona została przepisana.

nie reporter — chcesz na barki swe wtłoczyć ciężar, któremu nie podołasz. Znałem w mem życiu idealistów ludowców, którzy dla zasady pożenili się ze zwykłemi dziewkami wiejskiemi. Czyniąc to myśleli: natura, czarnoziem, niespożyte siły. Tymczasem ów czarnoziem po upływie roku przekształcał się w grubą babinę, która przez cały dzień rozkłada się na łóżku, lub, ozdobiwszy sobie palce kopiejkowymi pierścionkami, przyglądała się im z lubością. Albo i jeszcze gorzej: przesiadywały całemi godzinami, piły z nimi słodką wódkę i prowadziły miłość. Tu mogłoby być gorzej.
Nastała pauza milczenia. Lichonin był blady i ocierał chustką swe spocone czoło.
— Pal licho, zawołał nagle z uporem. — Nie wierzę wam! Nie chcę wierzyć! Luba! — zawołał głośno na śpiącą dziewczynę — Luba!
Dziewczyna zbudziła się, przeciągnęła rękę od jednej strony twarzy ku drugiej, ziewnęła i uśmiechnęła się jak dziecko.
— Luba, czy chcesz porzucić ten dom i pójść ze mną — spytał Lichonin, ujmując ją za rękę. — Ale musisz stąd odejść raz na zawsze i nigdy tu nie powrócić, ani tu, ani na ulicę.
Luba spojrzała pytająco na Gienię, jakby oczekując od niej wyjaśnienia tego żartu.
— E, tak pan gada — rzekła chytrze. Pan sam się jeszcze uczy. Jakże pan może brać dziewczynę na utrzymanie?
— Nie na utrzymanie, Lubo... Chcę ci zwyczajnie dopomóc... Przecież nie słodko ci tu żyć w domu publicznym!
— Rozumie się, że nie słodko. Gdybym ja była taka dumna, jak Gienia, albo tak pociągająca jak