— Madame! Nie mogłem się powstrzymać... Takie cudne, takie rozkoszne i szykowne dziecko! Prawdziwy kupido! Proszę zrozumieć, madame, sam jesem ojcem, sam mam dzieci... Nie mogłem stłumić w sonie zachwytu!
Ale pani odwróciła się od niego plecami, zabrała dziewczynkę i poszła z nią do coupé, pozostawiając kłaniającego się Horyzonta, który bełkotał komplementy i wciąż przepraszał.
Kilka razy w ciągu doby Horyzont wpadał do trzeciej klasy, do dwóch wagonów, przedzielonych całym niemal pociągiem. W jednym wagonie siedziały trzy ładne kobiety, w towarzystwie czarnobrodego, milczącego, ponurego mężczyzny. Z nim Horyzont porozumiewał się dziwacznemi frazesami w jakimś specjalnym żargonie. Kobiety patrzyły na niego z niepokojem, jakby chciały, lecz nie decydowały się o coś zapytać. Tylko raz, około południa, jedna z nich pozwoliła sobie odezwać się nieśmiało:
— Więc to prawda? To co pan mówił o posadzie? Rozumie pan, jak jestem zaniepokojona!
— Ach co znowu, panno Małgorzato! Skoro powiedziałem, jest to tak pewne, jak w banku państwa. Posłuchajcie Lejzorze — zwrócił się do brodacza — zaraz będzie stacja. Proszę kupić różnych kanapek, jakich tylko zechcą. Pociąg stoi dwadzieścia pięć minut.
— Chciałabym buljonu, nieśmiało wykrztusiła maleńka blondynka o włosach koloru dojrzałego żyta i chabrowych oczach.
— Droga Belu, wszystko, czego pani zapragnie! Na stacji pójdę i powiem, by przyniesiono wam