Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/177

Ta strona została przepisana.

i pomimo wszystko kochał i stercząc we dnie w swej aptece za ladą i kręcąc jakieś cuchnące pigułki, nieustannie myślał o niej i tęsknił.

XVIII.

Tuż przy wejściu do zamiejskiego Café Chantan’u jaśniał różnokolorowemi ogniami stuczny klomb z elektrycznemi lampkami, zamiast kwiatów. Od kląbu biegła w głąb taka sama ognista aleja z szerokich półokrągłych arek, zwężających się ku końcowi. Dalej znajdował się szeroki, usypany żółtym piaskiem placyk, na lewo otwarta scena, teatr i strzelnica, wprost — estrada dla muzyków (w kształcie muszli) oraz kiosk z kwiatami i piwem — na prawo długi taras restauracyjny. Placyk oświetlały oślepiająco, blado i matowo, łukowe lampy, na wysokich słupach. O ich matowe szkła, otoczone drucianemi siatkami, tłukły się tysiące nocnych motyli, których cienie — niewyraźne i wielkie — majaczyły na dole, na ziemi. Tam i z powrotem chodziły parami, już zmęczonym i wlokącym się krokiem głodne kobiety, ubrane zbyt lekko i przesadnie, zachowujące na twarzach wyraz beztroskiej wesołości, lub dumnej, obrażonej nietykalności.
W restauracji zajęte były wszystkie stoły — i nad nimi unosiły się ustawicznie brzęk noży o talerze i pstry, skaczący falami rozgwar. Czuć było mdły a ostry swąd kuchenny. Pośród restauracji na estradzie grali rumuni w czerwonych frakach, wszyscy smagli o białych zębach i małpich twarzach wąsatych, wylizanych i wypomadowanych. Dyrygujący orkiestrą, naginając się ku przodowi i kołysząc się zmanierowanie, grał na