i śnieg poza oknami tak pięknie padał; zupełnie jak w bajce jakiej...
Gienia kładzie sobie na brzuchu książkę, rzuca ponad głową Zoi papierosa, i mówi drwiąco:
— Znamy to wasze ciche życie. Niemowlęta rzucałyście do ustępów. Wciąż djabeł koło waszych świętobliwych miejsc chodzi.
— Czterdzieści. A miałam czterdzieści sześć. Wygrałam — woła uradowana Mańka, bijąc w dłonie. Teraz odsłaniam sobie trzy oczka.
Tamara przysłuchuje się słowom Gieni i odpowiada z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, który prawie, że nie daje się zauważyć, żłobiąc jedynie w kącikach ust małe, chytre dwuznaczne wgłębienia, jak to ma miejsce na portrecie Monny Lizy, Leonarda da Vinci.
— Ludzie świeccy dużo zawsze plotą o mniszkach... Cóż, jeżeli nawet i zdarzył się grzech...
— Kto nie grzeszny, ten nie może pokutować — dodaje poważnie Zoja, kładąc palec w usta.
— Siedzimy tedy, wyszywamy, a złoto aż się mieni w oczach, tylko po takiem długiem staniu przy nabożeństwie porannem i krzyż i nogi strasznie bolą. A wieczorem znów trzeba iść na nabożeństwo. Przechodząc koło celi przeoryszy, stukałyśmy, mówiąc:
„Wejrzyj o Boże na modły świętych naszych i zlituj się nad nami“.
A wtedy przeorysza odpowiada z celi swej basem: „Am-men“.
Gienia przypatruje się jej przez dłuższą chwilę badawczo, trzęsie głową i mówi:
— Dziwna z ciebie dziewczyna, Tamaro. Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić. Rozumiem, że takie głupie dziewczyny, jak Sońka, bawią się
Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/26
Ta strona została przepisana.