szy budziło się nieświadome pragnienie lecieć, lecieć nago, bez myśli, w milczeniu — biec wśród drzemiącego boru, aby w zroszonych traw kobiercu wyczuć ślady jakichś stóp, które tędy przebiegły, by gromkiem wołaniem wzywać do siebie samicę...
Rozstanie się jednak nie było rzeczą łatwą. Wspólnie spędzony dzień złączył wszystkich w sprzęgnięte ze sobą stado. Zdawało się, że gdy jeden ze współbiesiadników odejdzie, wnet zerwie się bezpowrotnie ogólny kontakt jaki zdołali utrwalić między sobą. Dlatego też, z włócząc z pożegnaniem, stali niezdecydowani przed restauracją, zagradzając drogę snującym się nielicznie przechodniom. Rozprawiano obłudnie, dokąd się udać, aby spędzić resztę nocy. Ogród Tivoli znajdował się bardzo daleko, co wiecej trzeba tam było kupować bilety wejściowe, w bufecie zaś przepłacać ceny; zresztą program dawno już się skończył. Władek Pawłów zapraszał całe towarzystwo do siebie, oświadczając, iż ma w domu dwanaście butelek piwa i trochę koniaku. Wszystkim jednak wydawało się nudnem iść nocą do mieszkania familijnego wchodzić na palcach po schodach i przez cały czas rozmawiać szeptem.
— Wiecie co, chłopcy... Pójdźmy do dziewczynek. to bodaj będzie najlepsze — zakonkludował stary student Lichonin, wysoki i barczysty brodaty zuch.
Był on z przekonań anarchistą-teoretykiem, z powołania zaś namiętnym graczem; grywał w bilard, w karty i na wyścigach. Niedalej jak wczoraj wygrał w klubie kupieckim w makao około tysiąca rubli i pieniądze te parzyły mu ręce.
— Cóż myślicie o tem? Może on ma i rację —
Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/68
Ta strona została przepisana.