dodał ktoś drugi. Jedzmy koledzy!...
— Czy warto, przecież to zabierze nam całą noc — zaoponował trzeci, maskując nieszczerze rozsądek i zmęczenie.
Jeszcze inny, udając, że ziewa, rzekł:
— Jedzmy lepiej do domu... a-a-a... wyśpiemy się... Dość tego dobrego na dzisiaj.
— We śnie nie uszy jesz paltota — zauważył lekceważąco Lichonin. Herr profesor, jedzie pan ze mną?
Docent uniwersytetu Jarczenko, zaprotestował gorąco; było to oburzenie szczere, chociaż być może Jarczenko nie zdawał sobie z tego sprawy sam przed sobą i nie wiedział, jakie właściwe uczucia kryją się na dnie jego duszy:
— Daj mi z tem pokój, Lichonin. Mojem zdaniem, panowie, to, co zamierzacie zrobić, jest najzwyklejszym świństwem. Spędziliśmy wszyscy tak cudownie i tak błogo czas, że to powinno nam chyba wystarczyć — ale nie — zachciało się wam koniecznie leźć w kałużę, jak pijane bydło. Nie, ja nie jadę.
— A przecież, o ile mnie pamięć nie myli — zauważył z jadowitym spokojem Lichonin — pozwolę sobie przypomnieć, że niedalej jak ubiegłej jesieni w towarzystwie pewnego przyszłego Momsena byliśmy w pewnym domu z wizytą: leliśmy w fortepian kruszon z lodem, udawaliśmy taniec brzucha i wyprawialiśmy wiele innych rzeczy.
Lichonin mówił prawdę. Jeszcze za czasów studenckich i później, kiedy już został docentem uniwersytetu, Jarczenko prowadził życie hulaszcze i lekkomyślne. We wszyctkich restauracjach i tingel-tanglach znano doskonale jego korpulentną figurkę, rumiane pucołowate policzki, po-
Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/69
Ta strona została przepisana.