ką i rybami bili na placu Besarabskim studentów, Szymon dowiedziawszy się o tem, siadł natychmiast w dorożkę i stojąc w niej z miną policmajstra popędził na plac walki, aby wziąć w niej udział.
Największym szacunkiem otaczał Szymon ludzi solidnych, tłustych i podtatusiałych, którzy przychodzili pojedyńczo, lękliwie zaglądali na ogólną salę, obawiając się spotkać kogoś znajomego i po upływie krótkiego czasu opuszczali zakład, dając mu hojny napiwek. Gości tych nazywał zawsze „jaśnie wielmożnymi panami“.
Z tego powodu, zdejmując palto z Jarczenki odgryzł się w sposób dwuznaczny i złośliwy.
— Ja tu nie jestem obywatelem, lecz od wyrzucania obywateli.
— Wobec tego mam honor powinszować tej godności — odrzekł Lichonin, kłaniając się uprzejmie.
Sala była przepełniona. Zmęczeni tańcem subjekci odpoczywali obok swych dam, czerwoni i spoceni, wachlując się chustkami. Michaś-śpiewak i jego przyjaciel buchalter, obaj łysi, obaj pijani — i spoglądający zmąconym wzrokiem przed siebie, siedzieli naprzeciw siebie, wsparci o marmurowy stolik; obaj usiłowali zaśpiewać unisono, głosem tak drżącym i krzykliwym, iż zdawało się, że za plecami ich stoi ktoś, bijący ich po karku:
Ro-o-ozumieją pra-a-a-awdę...
Obie gospodynie starały się namówić ich, by przestali krzyków. Wańka-Wstańka, oparłszy nogę na nogę i objąwszy się oburącz za kolano, spał na krześle.
Dziewczyny poznały niektórych studentów