Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/83

Ta strona została przepisana.

czajone do tego dłonie i półgłosem mówiły swe imiona: Mania, Kasia, Luba... Następnie siadały na kolanach pierwszego lepszego mężczyzny, obejmowały go za szyję i zwyczajem swym poczynały paplać:
— Jaki pan piękny, panie studencik!... A czy mogę kazać przynieść parę pomarańcz?
— Kup mi cukierków, Włodku. Czy zgoda?
— A mnie czekolady.
— Jakiś ty tłuściutki — przymila się do docenta Wiera, wdrapując mu się na kolana — słuchaj moja przyjaciółka jest chora i nie może wychodzić na salę. Poślij jej przezemnie jabłek i czekolady?
— Eh, ta chora przyjaciółka, to przecież blaga. Przedewszystkiem zaś nie naprzykrzaj mi się ze swemi czułościami. Siedź spokojnie, jak to robią mądre dzieci, o tu obok mnie! I rączki złóż — grzecznie.
— Kiedy nie mogę — wołała, kręcąc się kokieteryjnie i wywracając oczami... — Pan jest taki sympatyczny.
Lichonin, słuchając tej zawodowej żebraniny, uśmiechnął się dobrodusznie i, kiwając poważnie głową mówił ciągle, naśladując akcentację niemiecką Emmy:
— Moszna, moszna, moszna... czy mam.
— Więc kochaneczku, powiesz lokajowi, żeby zaniósł mojej przyjaciółce jabłek i ciasteczek? — nalegała Wiera.
Tego rodzaju natręctwo wchodziło w zakres nieurzędowych obowiązków dziewczyn. Między niemi istniała jakaś niedorzeczna, dziecinna i dziwaczna rywalizacja na punkcie „wysysania z gości pieniędzy“; rywalizacja dziwaczna, ponieważ