ja wam pokażę... Zobaczycie jeszcze... U-u ludożercy...
Lecz, gdy zapalono światła i młodsza gospodyni Zosia zapukała w jej drzwi, wołając: „Panienko, ubierać się!... Na salę!“, szybko umyła się, ubrała się, zapudrowała siniak, zasmarowała kremem Simesna podrapaną szyję i wyszła na salę, nędzna, lecz dumna, potłuczona, ale z oczami palącemi się złością nienawistną i nadludzkiem pięknem.
Wiele osób, którym zdarzało się widzieć samobójców na kilka godzin przed ich okropną śmiercią opowiada, że na twarzach ich w tych fatalnych godzinach przedśmiertnych dostrzegali jakiś zagadkowy, tajemniczy, niewysłowiony wdzięk. I wszyscy, którzy widzieli Gienię tej nocy i w nielicznych godzinach nazajutrz, długo i uważnie zatrzymywali wzrok na jej twarzy.
I co najdziwniejsza (była to jedna z ponurych igraszek losu), że pośrednim winowajcą jej śmierci, ostatniem ziarnkiem piasku, przeważającym szalę wagi, był nie kto inny, tylko miły i pełen dobroci kadet Kola Gładyszew.
Kola Gładyszew był to sympatyczny, wesoły, nieśmiały chłopiec, o dużej głowie, różowy, z białym śmiesznie wygiętym, niby mlecznym paskiem nad górną wargą, pod pierwszym przebijającym się puchem wąsów, z szeroko rozmieszczonemu szaremi, naiwnemi oczyma i tak ostrzyżony, że z pod jego jasno blond szczeciny, jak u rasowego prosiaka, przeświecała skóra. Z nim to właśnie zeszłej zimy bawiła się Gienia, niby w stosunki macierzyćskie, czy też jak z lalką i dawała mu jabłuszko,