Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/129

Ta strona została przepisana.

dojrzały owoc spadły za najlżejszym podmuchem wiatru. I wszystkie jego kreatury jednakże zawsze pragną tej haniebnej miłości, skłania je ona do jasnego płaczu, lub radosnego śmiechu i zasłania sobą cały świat. A ponieważ chłopcy myślą zupełnie inaczej, niż my, dorośli, i ponieważ wszystko zakazane, wszystko niedomówione, lub powiedziane w sekrecie, posiada w ich oczach już nie podwójną, lecz potrójną wagę, czytając takie rzeczy wnioskują, błędnie, że dorośli ukrywają coś przed nimi.
Nie mogę pominąć milczeniem i tego; — czyż Kola, jak w swoim czasie większość jego rówienników nie widział, jak pokojówka Frosia, taka czerwonolca, wiecznie wesoła, z ciałem twardem jak stal, (Kola czasem swywoląc uderzał ją po plecach) jak pewnego razu, gdy Kola niespodzianie szybko wszedł do gabinetu papy, ulotniła się stamtąd szybko, zakrywając twarz fartuchem, i czyż nie widział, że wówczas twarz papy była czerwona, z granatowym, jakby wydłużonym nosem i Kola pomyślał: „papa podobny jest do indyka“. I czyż u tego samego papy Kola, skutkiem właściwego wszystkim chłopcom pociągowi do psot i figlów, nie wykrył przypadkowo w niezamkniętej szufladzie biurka papy ogromnej kolekcji nieprzyzwoitych fotografji.
I czyż nie widział, że każdorazowo przed wizytą pachnącego i wykrochmalonego pana Pawła, jakiegoś piszczyka, przy jakiemś poselstwie, z którym mama, naśladując modne petersburskie spacery na Striełkę, jeździła nad Dniepr oglądać, jak zachodzi słońce po drugiej stronie rzeki, w Czernigowskiej guberni, — czyż on nie widział, jak falowały piersi mamy i jak płonęły jej policzki pod warstwą pudru, czyż nie łowił w takich chwilach