Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/145

Ta strona została przepisana.

mu się, że odczuwa na sobie, na twarzy, na całem ciele ten wytężony — uporczywy wzrok, który jakby dotykał jego skóry i łaskotał ją jak delikatne dotknięcie grzebienia, który przedtem potarto o sukno, — odczucie subtelnej, nieważkiej, żywej materji.
Otworzył oczy i zobaczył całkiem blisko przy sobie wielkie, ciemne, niesamowite oczy kobiety, która wydała mu się teraz całkiem nieznajomą.
— Dlaczego patrzysz tak, Gieniu? — zapytał cicho. — O czem myślisz?
— Kochany mój chłopczyku!... Nazywasz się Kola. Nieprawdaż?
— Tak.
— Nie gniewaj się na mnie, spełnij proszę jeden mój kaprys: Zamknij znowu oczy... nie, jeszcze szczelniej... Chcę wzmocnić światło i popatrzeć na ciebie dobrze. Ot tak... Gdybyś wiedział, jak jesteś piękny obecnie... teraz... w tej chwili. Potem zgrubiejesz i cuchnąć będziesz kozłem, a dziś pachniesz futrem i mlekiem... i trochę jakimś dzikim kwiatkiem. Zamknij oczy!
Wzmocniła światło, powróciła na swoje miejsce i siadła w swej ulubionej pozie, po turecku. Milczeli oboje. Słychać był, o jak daleko, za kilku pokojami brzęczał rozstrojony fortepian, dolatywał czyjś wibrujący śmiech, a z drugiej strony — piosenka i szybka wesoła rozmowa. Słowa nie można było rozróżnić. Gdzieś na ulicy turkotała dorożka.
— „I oto zaraz nabawię go choroby, jak tylu innych, — pomyślała Gienia, ślizgając się przenikliwym wzrokiem po jego postaci. — Dlaczego tak mi go żal? Czy dlatego, że taki ładny? Nie. Nie doznawałam nigdy takiego uczucia. A może dlatego,