Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/155

Ta strona została przepisana.

szewa uderzyło dziwne, milczące, naprężone krzątanie się na sali, odgłosy kroków i jakieś przygłuszone szybkie rozmowy.
W pobliżu tego miejsca, gdzie niedawno siedzieli oni przed obrazem, zebrali się wszyscy mieszkańcy domu Anny Markówny i kilka obcych osób, wszyscy stali zwartym kołem nachyleni ku podłodze. Kola z ciekawością podszedł i przecisnąwszy się nieco, spojrzał między głowami na podłodze leżał bokiem, skurczywszy się jakoś nienaturalnie — Wańka-Wstańka. Twarz miał granatową, prawie czarną. Nie ruszał się i leżał dziwnie maleńki, skurczony ze zgiętemi nogami. Jedną rękę miał podłożoną pod pierś, drugą odrzuconą w tył.
— Co mu jest? spytał wystraszony Gładyszew.
Odpowiedziała mu Niurka, mówiąc szybkim urywanym szeptem:
— Wańka-Wstańka przed chwilą tu przyszedł. Oddał Mańce cukierki, a potem zadawał nam zagadki ormiańskie... w tem zaśmiał się i zakaszlał, zaczął chylić się na bok, a potem runął na ziemię i nie rusza się... Posłali po policję... Boże, nieszczęście takie. Okropnie boję się nieboszczyków.
— Zaczekaj! — powstrzymał ją Gładyszew. Trzeba dotknąć czoła, może jeszcze żyje...
Posunął się naprzód, ale palce Symeona, schwyciły go, jak żelazne kleszcze, powyżej łokcia i odciągnęły w tył.
— Niema co oglądać — surowo rzekł Symeon, — idźcie sobie, panicze precz ztąd! Tu nie dla was miejsce! przyjdzie policja powoła na świadków, a wtedy was ze szlacheckiego zakładu kysz, do licha ciężkiego! Idźcie lepiej póki czas!