Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/169

Ta strona została przepisana.

rzuciła do swych stóp dumną Gienię, jak obecnie, gdy przypomniała sobie o tem ze zmęczeniem, lenistwem i lekceważeniem artystycznem. Grała ona, jak zresztą prawie wszyscy dobrzy artyści, zawsze jakąś rolę, nigdy nie była sobą i zawsze patrzyła na siebie zdala, oczyma i uczuciem widzów.
Leniwie podniosła z poduszki swą wąską, szczupłą, śliczną rękę i przyłożyła ją do czoła, a tajemnicze głębokie szmaragdy poruszyły się, jak żywe i zajaśniały ciepłym, głębokim blaskiem.
— Przed chwilą przeczytałam w notatce pani, że ta biedaczka... przepraszam, imię jej wyszło mi z pamięci...
— Gienia.
— Tak, tak, dziękuję pani! Teraz przypomniałam sobie. Umarła? Na jaką chorobę?
— Powiesiła się... wczoraj rano, w czasie oględzin lekarskich.
Oczy artystki, tak dotąd spokojne i niby wypłowiałe, otworzyły się nagle, ożyły i stały się błyszczącemi i zielonemi, jak jej szmaragdy i odbiły się w nich zaciekawienie, lęk i wstręt.
— O mój Boże! — Taka miła, taka oryginalna, piękna, taka gorąca!... Ach, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! I powodem było?
— Pani wie... choroba. Ona pani to powiedziała.
— Tak, tak... Pamiętam... Ale powiesić się. Co za okropność!... A przecież radziłam jej, by się leczyła. Teraz medycyna dokonywa cudów. Znam sama kilku ludzi, którzy zupełnie... no, zupełnie się wyleczyli. O tem wiedzą w towarzystwie wszyscy i przyjmują ich. Ach, biedaczka, biedaczka!...