Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/179

Ta strona została przepisana.

Otworzył ogromną kłódkę, odsunął rygiel i odemknął skrzypiące zardzewiałemi zawiasami drzwi. Zimne wilgotne powietrze — ze zmięszanym zapachem kamiennej wilgoci, jałowca i trupów wionęło na dziewczęta. Cofnęły się skupiając ciasno w nieśmiałe stado. Jedna Tamara poszła za stróżem bez wahania.
W kaplicy było prawie ciemno. Jesienne światło skąpo przedostawało się przez wąskie, jak gdyby więzienne okno, zaopatrzone w kraty. Parę obrazów bez metalowych szat ciemnych, bez wyraźnych oblicz, wisiało na ścianach. Kilka prostych trumien, skleconych z desek stało wprost na podłodze, na drewnianych noszach. Po środku kaplicy jedna z trumien była czysta i wieko leżało tuż obok.
— Jaka — taka wasza? — zapytał ochryple stróż i zażył tabaki. Z twarzy znacie, czy nie?
— Znam.
— No, to popatrz! Pokażę ci wszystkich. Może ta?
Zdjął z jednej z trumien wieko jeszcze nie przybite gwoździami. Leżała tam ubrana w łachmany pomarszczona staruszka o spuchniętej granatowej twarzy. Lewe oko miała zamknięte, prawe zaś było wytrzeszczone i patrzyło nieruchomie i strasznie, pozbawione już blasku, jak martwego szkła.
— Powiadasz — nie ta? No patrz. Masz jeszcze — mówił i podejmując wieka trumien pokazywał nieboszczyków, jednego po drugim — a wszystko, jakichś nędzarzy zebranych z ulicy, pijanych stratowanych, okaleczonych i zmasakrowanych, już prawie w stanie rozkładu. U niektórych ukazały się już na rękach i twarzach granatowo zielone