Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Dwa szeregi potężnych, stuletnich kasztanów uciekały w dal, zlewając się gdzieś daleko w jedną prostą zieloną linję. Na drzewach pełno już było dużych kolczastych owoców. Lichonin przypomniał sobie, że wczesną wiosną był tu właśnie, na tem samem miejscu. Wtedy był cichy, łagodny, purpurowo mglisty wieczór, zasypiający łagodnie jak uśmiechająca się zmęczona dziewczyna. Wówczas potężne kasztany, z szerokiem ulistwieniem u dołu i wązkiem w górze, całe pokryte były okiściami kwiatów, rosnących jasnoróżowemi cienkiemi piramidkami wprost ku niebu, niby przymocowane do drzew różowe choinkowe, wigilijne świeczki. I nagle, z niezwykłą wyrazistością odczuł to, co każdy prędzej, czy później odczuć musi — że oto już dojrzewają kasztany, a wówczas były dopiero różowe kwiatki i że będzie jeszcze wiele wiosen i wiele kwiatów, ale tej wiosny, która wówczas minęła, nikt i nic nie jest w stanie powrócić. Patrząc smutnie w głąb gęstej alei zauważył, że łzy cisną mu się do oczu.
Wstał i poszedł dalej, przyglądając się, wszystkiemu co napotykał, z nieustanną, zaostrzoną, lecz spokojną uwagą, jakgdyby poraź pierwszy patrzył na ten Boży świat. Obok niego przeszła ulicą partja murarzy i wszyscy ci ludzie w sposób niezwykle jaskrawy i barwny, jak na matowem szkle kamery-obskury zarysowali się w jego oczach: I stary robotnik z rudą, wygiętą na bok brodą, o błękitnych surowych oczach, i ogromny chłop z podbitem lewem okiem i granatową plamą rozpływającą się od czoła do skroni, i chłopak o naiwnej wiejskiej twarzy, z otwartemi jak u pisklęcia ustami, i starzec, który opóźniwszy się, biegł za gromadą śmiesznym ko-