Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/39

Ta strona została przepisana.

z trudem starał się przypomnieć, co mianowciie miał uczynić bezwzględnie, niezwłocznie, w tejże chwili. I w głębi duszy wiedział, co mianowicie uczynić należy, ale zwlekał z przyznaniem się przed sobą.
Był już słoneczny jasny dzień, godzina dziewiąta — dziesiąta. Stróże polewali ulice: kwiaciarki siedziały na placach i przy furtach bulwaru z różami, lewkonjami i narcyzami. Słoneczne, południowe, wesołe, bogate miasto, ożywiało się.
— „Ona już się obudziła“ — sformułował wreszcie, swą tajemną myśl Lichonin, „jeżeli zaś nie obudziła się, to cichutko przycupnę na kanapie i prześpię się“.
W korytarzu w dalszym ciągu mglisto świeciła i swędziła lampa. Drzwi pokoju, jak zwykle były nie zamknięte. Lichonin otworzył je bez szmeru i wszedł do pokoju.
Słabe błękitne półświatło sączyło się przez szpary pomiędzy storą a oknem. Lichonin stanął na środku pokoju i posłyszał cichy senny oddech Lubki. Wargi miał tak zeschnięte, że musiał je co chwila zwilżać językiem. Kolana mu drżały.
„Zapytać, czy nie potrzebuje czego“ — nagle zaświtało mu w głowie.
Jak pijany, z otwartemi ustami, chwiejąc się na trzęsących się nogach, podszedł do łóżka.
Luba spała na wznak, jedną nagą rękę wyciągnęła wzdłuż ciała, drugą miała na piersi. Lichonin nachylił się bliżej, do samej jej twarzy. Oddychała równo i głęboko. Ten oddech młodego zdrowego ciała, był, pomimo snu czysty, niemal wonny.
Lichonin ostrożnie dotknął palcami nagiego ramienia i pogładził pierś cokolwiek niżej obojczyka. „Co ja robię“?! z przerażeniem zawołał w nim roz-