tak się krępuję. Całkiem nie umiem podtrzymywać rozmowy.
— Nie, nie, droga Lubko, szybko wyszeptał Lichonin, zatrzymując się we drzwiach gabinetu, nie siostro, to są swoi ludzie, mili, dobrzy koledzy. Dopomogą ci, dopomogą nam obojgu. Nie zważaj na to, że czasem tak wiele żartują i mówią głupstwa. Serca mają złote.
— Ale już za bardzo się krępuję, wstydzę się. Wszyscy wiedzą skąd mnie wziąłeś.
— To nic nie znaczy, nic! I niech wiedzą — gorąco zaoponował Lichonin.
— Czego się wstydzić swej przeszłości, przemilczać ją? Za rok spojrzysz śmiało i prosto w oczy każdemu i powiesz: „kto nie upadał, ten nie powstawał“. Chodźmy, chodźmy Lubko!
Dopóki podawano niewybredne zakąski i zamawiano potrawy, wszyscy czuli się nieswojo, jakby skrępowani. Winien temu był do pewnego stopnia Simanowski, człowiek ogolony, w binoklach o długich włosach, z dumnie odrzuconą w tył głową i pogardliwym wyrazem na wąskich, z opuszczonymi kątami ustach. Nie miał on bliskich, serdecznych przyjaciół wśród kolegów, ale jego zdanie i jego opinje cieszyły się znaczną powagą. Skąd pochodziły te jego wpływy, nikt prawdopodobnie nie wiedział.
Jednakże w połowie obiadu języki rozwiązały się wszystkim, za wyjątkiem Lubki, która milczała, odpowiadała „tak“, lub „nie“ i zaledwie kosztowała potraw. Najwięcej mówili Lichonin, Sołowjew i Niżeradze. Pierwszy mówił stanowczo i rzeczowo, usiłując ukryć, pod pełnymi troski słowami, coś istotnego, wewnętrznego, kolącego i niewygodnego. Sołowjew — z chłopięcym za-
Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/59
Ta strona została przepisana.