Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 2.djvu/61

Ta strona została przepisana.

głosem odparła Lubka. Jak pan, panie Bazyli chce. Tylko nie chciałabym iść do domu.
— Dlaczego tak?
— Samej mi nie wypada. Lepiej poczekam na was na bulwarze, na samym początku, na ławeczce.
— Ach tak! — domyślił się Lichonin; to Aleksandra tak ją wystraszyła. Dam ja jej pieprzu tej starej jaszczurce! No chodźmy, Lubko.
Ona wstydliwie, jakoś z boku, łopatką, podała każdemu swą rękę i wyszła w towarzystwie Lichonina.
Po upływie kilku minut Lichonin powrócił i usiadł na swym miejscu. Odczuwał, że w jego nieobecności mówono o nim i z niepokojem zlustrował kolegów oczyma. Potem położył ręce na stole i rozpoczął:
— Znam wszystkich was panowie, jako dobrych, bliskich przyjaciół, — bystro z ukosa spojrzał na Simanowskiego — i ludzi z sercem. Bardzo więc proszę was, przyjdźcie mi z pomocą. Rzecz całą zrobiłem bez namysłu — muszę to przyznać, — ale zrobiłem ze szczerego czystego nakazu serca.
— A to jest najważniejsze — dodał Sołowjew.
— Jest mi zupełnie obojętne, co o mnie mówić będą znajomi i nieznajomi, ale od zamiaru ocalenia, — wybaczcie głupie słowo, które się wyrwało, — od zamiaru dodania jej hartu, podtrzymania tej dziewczyny, nie odstąpię. Oczywiście mam możność wynajęcia dla niej taniego pokoiku, dać narazie cokolwiek na życie, ale co robić dalej, to już wprowadza mnie w zakłopotanie. Chodzi naturalnie, nie o pieniądze, które znalazłbym dla niej zawsze, ale przecież zabezpieczyć jej byt, a przytem dać możność próżnowania — znaczy skazać