żniące metalowe brzęczenie mandoliny. Gdy Niżeradze przychodził do nich (trzy lub cztery razy tygodniowo, wieczorem) sama zdejmowała ze ściany gitarę, troskliwie wycierała ją chusteczką i doręczała Niżeradzemu, on zaś stroił instrument, potem odchrząkał, zakładał nogę na nogę, niedbale opierał się o poręcz krzesła i rozpoczynał gardłowym, nieco ochrypłym, ale przyjemnym i prawidłowym tenorem:
Zdradziecki dźwięk pocałunku,
Wśród nocnej rozlega się ciszy,
Lecz serce nie zna frasunku
I czar je rozkoszy kołysze...
Za chwilę spotkania...
I udawał przytem, że omdlewa od własnego śpiewu, przymrużał oczy, w miejscach namiętnych potrząsał głową lub podczas pauz, odrywając od strun prawą rękę, nagle na kilka sekund kamieniał i wpijał się w oczy Łubki rozmarzonemi, wilgotnemi, baraniemi oczami. Umiał niezliczoną ilość romansów, piosenek i starych żartobliwych sztuczek. Najbardziej podobały się Lubce znane ogólnie kuplety ormiańskie o Karapecie:
Karapet ma bufet
Na bufecie karmelek,
Na karmelku portrecik
Ten sam właśnie Karapecik.
Kupletów tych (na Kaukazie nazywają się one „ Kinturi“ — piosenki roznosicieli) książę umiał bez liku, ale bezsensowy refren zawsze był jednaki: