rucznik Iwanow, który znowu przedtem miał tę a tę... słowem — Sodoma i Gomora.
Nazywała się Marja Nikołajewna. Była szczupła, delikatną, buzię miała, jak anioł boleści, pociągłą, łagodną, usta maleńkie, różowe, złotawe włosy, oczy duże, jasno-niebieskie. Była wykształcona. Ukończyła instytut z medalem, grała na pamięć Szopena, pochodziła z dobrej szlacheckiej rodziny i była majętną. Dużo z nas się koło niej kręciło, jak głuszców na toku, ale żaden nic nie wskórał. A ja, uważa szanowny pan, przyszedłem i wziąłem ją nagłością, co jeszcze tak niespodzianie się stało, żem sam nie myślał. Miała dwoje dzieci, dwie córeczki.
Robiłem na wielkanoc wizyty. Co tu mówić, wizyty — poprostu szukałem sposobności do zdwojonego pijaństwa. Bierzesz na cały dzień faeton i walisz od domu do domu. Gdziekolwiek wleziesz, wszędzie cały stół napitków i przekąsek; baby, mazurki, placki z rodzynkami, szynka taka i owaka, tarniówka, śliwowica. Tarach, tarach, pięć, sześć kieliszków, nabajesz i jazda do następnych znajomych. „Ach, co pan robi, my się z nikim nie całujemy!“ „Nie? A to wobec tego jakieżeście panie chrześcianki? Przecież w Piśmie świę-
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.