brud, cukiernika za sacharynę, a już najczęściej piekarzy i cukierników. A ja sobie siedzę za stołem sądowym na widoku i od czasu do czasu coś notuję w notesiku. A komuż miło figurować w kronice gazety? Otóż niby ja to coś notuję, a zerkam na bok i widzę, że mój piekarz nie odchodzi, choć sprawa jego już dawno skończona; nie odchodzi, a ciągle na mnie niespokojnie okiem rzuca. Tak ja z dziesięć minut jeszcze sobie bałamucę, a potem swobodnie, jakbym był u siebie w domu, wychodzę ze sali. On za mną, na uicy pyta czułym głosem: „Przepraszam najmocniej, czy pan nie reporter? A ja basem na niego: „Reporter — czego pan chcesz?“ „Ja, tak, he... he... he... Bo to właśnie moja teraz była sprawa, może pan słyszał?“ — „Słyszałem“. „A czy pan notował?“ „Notowałem“. „E, bo to taka sprawa; po prostu niepotrzebnie mnie pan zaprotokołował... Ale, ale przepraszam, bośmy to przecież na ulicy, stoimy... Nie byłby pan łaskaw wstąpić tu ze mną na chwileczkę? Tu obok jest restauracja... jabym panu to wszystko... w porządku... Uważa pan, bo to i pora stosowna na kieliszek wódeczki. A są tu podobno i flaki po polsku. Możebyśmy wstąpili?“ Na chwilę robię się surowym. „No i owszem, na to mówiący i sam miałem
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.