Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

nie co innego na myśli, więc zresztą umówmy się, że na połowę płacimy. My w redakcji mamy osobno na wszelkie tego rodzaju... jakże tam...“ Oczywiście wychodzi się z traktjerni i sytym i pijanym i z dziesiątką w kiesieni.
Powtarzam, że się urwało, a urwało się dlatego, żem nie mój kąsek połknął. Był u nas w redakcji niejaki Frukt, który prowadził kronikę miejscową i pisał niedzielne fejletony. Po prostu szanownemu panu powiem, że to był lew, nie człowiek! Sam niech szanowny pan osądzi, czy dużo można zarobić na pisaniu sprawozdań z rady miejskiej, albo na dwóch tysiącach wierszy fejletonu rocznie? No, powiedzmy dwieście, trzysta rubli rocznie. A on lokaja sobie trzymał, stołował się w „Belle-vue“ i u „Blanki“, miał utrzymankę, francuskę, ubierał się jak król Salomon w całej okazałości. Pił tylko szampana i to tak, że po prostu przy zupie już mu flakon podawali. Słowem był gracz!
On to raz w redakcji bierze mnie na bok. Tajemnica! „Słuchaj pan, powiada, jest interes. Możemy obaj zarobić tysiące. Chcesz pan?“ Cóżbym miał nie chcieć!“ „Zgoda! Zaraz panu dam gotowe cyfry. Pojedziesz pan do Dehterenki, Znasz go pan?“ „Znam“. „On w przeciągu dwóch tygodni ogłosi niewypła-