szedł. W minutkę jakąś wrócił. „Nie, powiada wszystko tu dokładnie zestawione. Cóż tam nieco ja zresztą dodałem... Zresztą z drukiem to może się pan wstrzymać troszeczkę, a może być, że ja panu wkrótce dam inne cyfry. Do widzenia się“.
Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem pięćset nowiutkich. Mało. Wtedy, uważa pan, ten sam monasterski, na duszę łakomy zwierz, strzelił do mnie bombę łakomstwa. Przyjechałem do redakcji; mag i czarnoksiężnik czekał na mnie. „No i cóż?“ — „Tak jak nic“, odpowiadam. Wysłuchał mnie, popatrzył w książeczkę i oddał ją. „To, mówi, mnie nie dotyczy. Słuchajno krokodylu, czy ty nie łżesz?“ „Klnę się na Boga i uczciwość!...“ „Aha, powiada, kiedy tak... dobrze... Dam ja mu bobu“. Na drugi dzień wyrżnął ci artykuł. No ale jak podstępnie to zrobił szelma. Ani nazwiska, ani imienia nie podał, ale każde dziecko z tego widziało, że to Dehtereńko puszczony w kurs. Ale źle się skończyło. Dehtereńko jak tylko przeczytał gazetę, wziął na kieł i natychmiast do gubernatora. Gubernator wezwał do siebie redaktora i tego samego wieczora jeszcze mnie, sługę Bożego, wylali z redakcji na ulicę do djablej matki.
Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.