Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

muję zaproszenie, ale z rana to się boję, boby odemnie czuć było, a muszę iść do zajęcia“. „E, głupstwo, mówię mu, przekąsisz pan herbatą, przepłuczesz pan i przejdzie“. Zaczął się wahać, „możnaby rzeczywiście herbatą“. Tymczasem kończył toaletę. Gors papierowy, zdjął z gwoździa, kołnierzyk czyściutki, czarną krawatkę z niebieskiemi gwiazdkami; patrzę a bodajcie! Po prostu członek paryskiego dżokejklubu z żurnala mód, nawet na spodniach z przodu zaprasowanie. Ja mu mówię: „A to ci przemiana!“ A ten się tylko uśmiechnął i powiada: „U nas inaczej nie idzie!“
Słowo do słowa i zaszliśmy razem do szyneczku, do jednego, drugiego, trzeciego. Nakoniec widzę, że nasze fundusze wyciekły, i że niema czem zapłacić. Wtedy on pyta: „A która też teraz godzina?“ „Czwarta“. „Poczekaj pan tu na mnie z kwadransik“. Wdziewa czapkę ze szlacheckim galonem i za drzwi, Spuściłem nos na kwintę i mówię sobie: No, stary przyjacielu, teraz punkt ciężkości przeniesiony na ciebie. Oczywiście nie obędzie się bez kozy. Dowcipny jednak figiel ze strony tego młodzieńca. Ale mimo to czekam. Kazałem sobie dać gazetę. Przechodzi kwadrans i dwadzieścia minut i pół godziny i więcej... Zdążyłem przeczytać już wszystkie inseraty